Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.

ronie był mimo swojej filozofii takim samym Rzymianinem dawnego obyczaju, jak Publiusz — śmiertelnym wrogiem wszystkiego, co groziło tradycyom „narodu narodów.“ Pobłażliwy dla wszelkich religii, względny nawet dla gorszących misteryów egipskich, żywił do chrześciaństwa nienawiść wielbiciela istniejącego porządku.
Nie wiedział Serwiusz o tem, zdziwił się przeto, gdy usłyszał nad sobą twardy głos imperatora:
— Nie wiesz, o co prosisz, prefekcie. Fabiusza nie minie kara, ale nad twoją narzeczoną spełni się wyrok sprawiedliwości.
Szybko podniósł Serwiusz głowę.
On-że to mówił? Byłaż to odpowiedź Marka Aureliusza, najlitościwszego z cesarzów rzymskich? — pytały jego oczy zdumione.
Słuch go nie mylił. Imperator spoglądał na niego chłodnym, nieubłaganym wzrokiem Publiusza.
— Do łaski twojej błaganie zanoszę — prosił jeszcze. — W cesarstwie wierzą, że umiesz czuć po ludzku.
Marek Aureliusz zmarszczył brwi.
— Gdybyś był na mojem miejscu — odpowiedział — wiedziałbyś, że ponad człowiekiem stoi obywatel, a ponad obywatelem imperator. Kogo bogowie posadzili na tronie, temu nie wolno ocierać łez jednostki. Proś mnie o ci innego, prefekcie.
Serwiusz dźwignął się z kolan.
Przez kilka chwil stał złamany, poruszając ustami, jak dziecko płaczące, potem wyprostował się i wyrzekł:
— Już mi niczego od Rzymu nie potrzeba.