Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.

jeźdźców, siedzących na wspaniałych ogierach kapadockich. Okrywały ich płaszcze legionistów, zaopatrzone kapturami.
Nikogo nie zadziwiło nagłe pojawienie się wojskowych, tędy bowiem szła droga do obozu pretoryanów.
Nocne straże wracały prawdopodobnie do koszar.
Żołnierze jechali prosto na tłum, rozpruwając jego falę ruchliwą bez oporu. Proletaryat usuwał się na obie strony przed łbami końskiemi.
Legioniści, złączywszy się z orszakiem, postępowali równo z nim, jakby do niego należeli. Nie było nic podejrzanego w ich ruchach. Zakrywszy głowę kapturami, spoczywali na grzbietach rumaków z ociężałością ludzi zmęczonych.
Nagle, na zbiegu czterech ulic, tuż przed Polem Hańby, ten, który jechał przodem, przewyższający resztę wzrostem o całą głowę, podniósł rękę do góry. W tej samej prawie chwili błysnęło dwanaśnie mieczów i spadły na karki pachołków miejskich.
— Chwytaj! — zawołał dowódca napastników i wskoczył w środek oddziału.
Nachylił się, objął Tusneldę wpół, uniósł ją, usadowił przed sobą i ciął mieczem na prawo i lewo. Mucyę porwał towarzysz, trzymający się jego boku, i zanim pachołkowie miejscy mieli czas ochłonąć z przerażenia, pędziła już cała gromada w pełnym galopie w stronę bramy Pincyusza.
Zamach odbył się tak szybko, że spiorunował konwój i tłum ciekawych. Kiedy dowódca straży