Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

kań ludzkich. Nikt nie stawiał tam domów, nie palił ognisk, nie polował. Rzym nie znosił bezpośredniego sąsiedztwa ludów podejrzanych, wzmacniając swoje kresy pustką.
Czasem tylko zaskrzypiały bramy obozu, który spał na białej pościeli, czarny, ogromny, jak skulony potwór, a wówczas rozlegały się nawoływania. To obchodził setnik straże, a one podawały sobie hasło na dowód, że czuwają. Głos szedł po śniegu daleko, głuchy, coraz głuchszy, aż rozbił się o ściany gór i rozpłynął bez śladu w srebrzystej przestrzeni.
— Siarczysty mróz! — odezwał się jeden z jeźdźców, otrząsając się. — Krew we mnie krzepnie.
— Psia służba! — mruknął drugi. — Żeby choć wina kropelkę.
— Zachciałeś. Służ, psie, za marny żołd, który ci ledwo na jedzenie starczy, i trzymaj gębę, bo trzcina setnika potańczy na twoim grzbiecie.
— Przesadzasz. Tyle pieniędzy, ile w obozie w jednym roku, nie oglądalibyśmy w domu przez całe życie.
— Ty jesteś ze wszystkiego zadowolony.
— A ty mruczysz ciągle.
— Bo przykrzy mi się służba na obczyźnie.
— I w domu służyłbyś jakiemu panu.
— Ten pan swój, który lepiej płaci.
— Ten swój, który swój.
Żołnierze mówili językiem germańskim. Należeli oni do jazdy Serwiusza.
Zamilkli, nasłuchując uważnie.
Po jakimś czasie zaczął znów pierwszy: