— Kości nie czujemy, panie — odezwał się jeden z szermierzów.
— I moje rozłażą się, jak nogi rozbitego krzesła, ale musimy jeszcze kilka dni wytrzymać — mruknął Serwiusz.
Splótł ręce na szyi konia i nasłuchiwał w stronę obozu.
Już się tam ruszało. Legioniści, przywykli do nagłych wycieczek nocnych prefekta, zrywali się bez oporu i namysłu z posłania i zarzucali na siebie w pośpiechu zbroję, wiedząc z długiego doświadczenia, że wszelka zwłoka naraziłaby ich na karę surową. Żaden z nich nie przeczuwał nawet, iż groźny wódz nie posiadał już władzy nad nimi.
Kuryer cesarski pędził bezwątpienia do Obozu Batawów, aby zanieść konnicy germańskiej nazwisko owego prefekta, administracja bowiem rzymska odznaczała się niezwykłą szybkością, ale Serwiusz znał lepiej od niego drogi po drugiej stronie Alp. Zamiast uciekać bitym gościńcem na Akwileę, zboczył w Rawennie na lewo i ruszył wprost na Weronę i Trydent szlakami kupieckiemi ku granicy. Jechał dniem i nocą, zmieniając na stacyach konie, śpiąc na wozie, gdy mu siły odmówiły posłuszeństwa. Wprawdzie wstrzymała przeprawa przez góry jego pośpiech, lecz i kuryer cesarski musiał się w Illiryi i Panonii kopać przez zaspy śniegowe.
Serwiusz był spokojny, przekonany, że go Rzym nie uprzedził.
Jeszcze nie minęło półgodziny, kiedy się z głównej bramy obozu wysnuł drugi szereg ciemnych postaci.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.