Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

cych królów i książąt, by złożyć hołd powinny pani wszechwładnej.
Nie, nie, to było tylko złudzenie...
Marek Aureliusz zarzucił sam na siebie togę purpurową i wybiegł szybkim krokiem z pracowni.
— Do pretora Kwintyliusza! — rozkazał tragarzom.
Czterech niewolników podniosło zwyczajną lektykę, nieozdobioną oznakami cesarskiemi.
Straż pałacowa nie zdziwiła się skromnemu orszakowi. Starszy imperator otaczał się świtą tylko wtedy, gdy udawał się do świątyni lub do senatu. Odwiedzając w mieście przyjaciół, starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nietylko kazał zdejmować z lektyki złote orły i zapuszczał firanki, ale przebierał nawet niewolników w ciemne tuniki bez haftów i galonów.
Nikt też nie domyślił się w skromnej lektyce cesarza. Niepoznany, zatrzymał się Marek Aureliusz przed domem Publiusza i zastukał sam młotkiem w bramę.
— Czy pan twój w domu? — zapytał odźwiernego.
Niewolnik, domyśliwszy się z togi purpurowej imperatora, przypadł na kolana.
— Nie lękaj się — mówił Marek Aureliusz głosem łagodnym.
Ale odźwierny skinął tylko głową, nie mogąc z siebie ani słowa wydobyć.
Cesarz spojrzał litościwie na nędzarza, któremu jego widok odebrał mowę, i wszedł do dworca Publiusza.