Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałbym, żeby się to już raz skończyło — mówił stary setnik hiszpański. — Nie wiadomo, czem się właściwie jest: żołnierzem, zbójem, czy włóczęgą. Gdyby Kwadom przyszło na myśl wpaść teraz na obóz, wydusiliby nas jak szczurów.
— Gdzieś się to tałałajstwo pokryło! — mruknął jakiś Gall. — Zamilkli, jakby wymarli.
— Wiem z doświadczenia — zauważył jeden z Germanów — że takiej ciszy nie można ufać. Moi ziomkowie naradzają się prawdopodobnie w głębi kraju i dla tego opuścili pas graniczny. Tylko patrzeć jak runą na nas wielkiemi kupami.
— Byłoby nam wtedy ciepło! — wyrzekł setnik hiszpański. — Żołnierz bez wodza, to jak stado owiec bez barana. Mogliby też z Rzymu przysłać prawdziwych trybunów, zamiast gołowąsych paniczyków, którzy mają takie pojęcie o służbie, jak my o teatrze. Gdyby prefekt Serwiusz lub trybun Kwintyliusz siedzieli w głównej kwaterze, nie udawaliby tchórze zuchów. Bo największą wrzawę podnoszą najpodlejsi z pomiędzy nas. Prawdziwy żołnierz nie buntuje się wtedy, kiedy nieprzyjaciel grozi.
— Gotóweś paść do nóg przesławnym trybunom i prosić ich o przebaczenie — odezwał się legionista, który wszedł właśnie na odwach.
Był to młody Rzymianin z bezczelną twarzą ulicznika wielkiego miasta.
— Zaraz widać, że nie byłeś nigdy wolnym obywatelom rzymskim — dodał, siadając na stołku. — Dawajcie wina!
— Byłem i jestem wolnym synem Hiszpanii —