Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z której strony? — zapytał setnik.
— Od południa.
— Zapewne kupcy.
— Orły cesarskie błyszczą zdaleka.
— Byłżeby to wysłaniec imperatora? Chybaby pożyczył skrzydeł od jaskółki.
W obozie zrobił się ruch. Tłumnie wylegli żołnierze przed bramę i wytężyli wzrok w stronę orszaku, który zbliżał się szybko po śniegu.
— Jakiś senator — szeptano wokoło — poprzedzają go liktorowie.
Przybysze rysowali się już wyraźnie na białem tle. Przodem i z tyłu pędziło kilku jeźdzów; w środku posuwały się duże, kryte sanie.
— Publiusz Kwintyliusz! — zawołał setnik hiszpański. — To on, poznaję jego konie.
Nazwisko to nie oddziałało jednakowo na wszystkich. Wywołało ono błyski radości w oczach starszych wojowników, a twarze młodszych pokryło bladością.
— Teraz masz sposobność pokazania, co Wirginiusz potrafi — wyrzekł Hiszpan do Rzymianina — dlaczego milczysz, jak gdyby ci język zamarzł?
W ponurem milczeniu czekali rokoszanie na swojego byłego wodza. Kiedy dojeżdżał do bramy, odkryła większość głowy i zawołała szczerze:
— Witaj, trybunie!
Ale Publiusz nie odpowiedział powitaniem na powitanie. Nie podniósł ręki, nie otworzył ust, nie skłonił się nawet. Spoczywając na poduszkach sań, wodził po zgromadzonych wzrokiem, który przerażał