Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

najzuchwalszych. Nie było w tem spojrzeniu ani śladu trwogi lub litości.
Z szumem potoku wpłynął legion za Publiuszem do obozu. Buntownicy, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczęli podburzać chwiejnych i obojętnych. Zrozumieli, że kto tak patrzy, ten nie przywozi łask cesarskich. Czując nad sobą miecz sędziego, dobywali wszystkich sił, by nakłonić przyjaciół porządku do oporu.
— Jeżeli tym razem ulegniemy — przekonywali agitatorowie — to nie zabłyśnie nad nami już nigdy dola jaśniejsza. Stracimy w obozie zdrowie, zostawimy nogi i ręce na polach bitew, zmarniejemy z niewygód, pozbawieni na zawsze domu i rodziny... Przy takim żołdzie nie można sobie nawet odłożyć kilku tysięcy sesterców na starość. Nie dajmy się obałamucić obietnicami... Tylekroć obiecywano, a nie dotrzymano nigdy. Trzymając się razem, zwyciężymy... Całego legionu nie będzie nikt karał, zwłaszcza, że jesteśmy potrzebni... I cóż, że przysłali Kwintyliusza? On jest wodzem walecznym — nie przeczymy; czemże jednak byłaby jego dzielność bez naszego współdziałania? I on posiada tylko dwie ręce, jak każdy z nas, i musi uledz przemocy. Niech nas jego pycha nie przeraża, bo nawet imperatorowie padali w proch przed rozgniewaną siłą legionów.
Tak przekonywali agitatorowie, broniąc własnej skóry. Niejednego z chwiejnych przeciągnęli na swoją stronę, buntowników zaś umocnili w uporze.
Jeszcze chodził gwar w tłumie, kiedy się od