Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

kiemu wodzowi. Wszakże łączyły go z nim długie lata wspólnej poniewierki i trwogi śmiertelnej. Silniejsza to nić od węzłów rodzinnych. Splotły ją te same cele, zlepiła krew przelana.
I nagle wyciągnęło się tysiące rąk w stronę mównicy i tysiące głosów zawołało:
— Cześć tobie Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze legionu!
Lecz burzę okrzyków przeszyły przeciągłe świty. To mącili przewódcy rokoszu zgodę, zagrzewając swoich zwolenników, rozrzuconych po oddziałach, do oporu. Zmiarkowawszy, dokąd legat zmierza, usiłowali odwrócić od niego serca chwiejne.
— Będzie obiecywał, jak wszyscy... nie dajcie się oszukać... zamiast ładnych słówek, chcemy ulg... niech was jego wymowa nie obałamuci... Trzymajcie się, a ulegnie... — wrzeszczeli agitatorowie.
Chodziło im już teraz tylko o własne bezpieczeństwo, wiedzieli bowiem, że po za spokojem Publiusza czyha kara okrutna.
Kilku z nich pobiegło przed mównicę i zdarłszy z siebie tuniki, pokazywali plecy, naznaczone bliznami.
— Batami nas wynagradzają... setnicy łamią na naszem ciele trzciny... bobem nas żywią, jak żebraków! — krzyczał Wirginiusz.
Rozprzęgły się szeregi, pękł szyk i legion rozlał się na placu przed główną kwaterą, jak fala, wpędzona wichrem na skałę. Zmieszały się znów odziały i utworzyły bezładną gromadę, podobną do ruchliwego wojska mrówek. Agitatorowie biegali z miejsca na miejsce, przekonywając opornych, ge-