Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

na cesarstwo całun śmiertelny, a nieprzyjaciel grozi zewsząd, on, żołnierz, stróż porządku, przedstawiciel karności, zasmucił najszlachetniejszego z imperatorów i podniósł rękę na swojego wodza. Winienże on zdrady? Osądźcie go sami!
— Winien, winien! — zaszumiało wokoło.
— Bądźcie jego katami, jak byliście sędziami — zawołał Publiusz i zepchnął skazanego z mównicy na miecze legionistów.
Tylko drgające członki poszarpanego ciała spadły na ziemię. W powietrzu roznieśli towarzysze żołnierza.
— Podajcie Wirginiusza! — rozkazał Publiusz.
Legioniści brali szamocących się rokoszan jednego po drugim na ręce i wnosili na mównicę. Każdego z nich pokazywał wysłaniec cesarski wojsku i strącał na śmierć okrutną.
Żołnierz rzucał się z wściekłością na hersztów buntu, jak gdyby krew ich zmazywała jego własną winę. I zwolennicy nieporządku, przerażeni pogromem agitatorów, cisnęli się do przodu, by wziąć udział w mordowaniu. Mścili się za strach, który ich ogarnął.
Po godzinie wznosił się przed mównicą stos trupów, sięgający aż do stóp Publiusza. On przypatrywał się rzezi na pozór obojętnie. Pobladł tylko, a usta drgały mu nerwowo. Doświadczony wódz miał wstręt do mordu po za polem bitwy, a jednak nie mógł inaczej postąpić, wiedział bowiem, że w takich wypadkach zwycięża tylko groza.
Kiedy ostatni przywódca rokoszu wyzionął ducha, podniósł Publiusz rękę do góry.