Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

Uciszyło się natychmiast.
— Jutro, uspokoiwszy się po trwodze dnia dzisiejszego — mówił — wybierzecie z pomiędzy siebie trzech setników, abym się od nich dowiedział, czego żądacie od boskiego imperatora. A teraz wracajcie do koszar.
Bez komendy uszykował się legion oddziałami. Zagrały trąby i rogi; wojsko przeciągnęło przy dźwiękach marsza w porządku przed wodzem. On zdjął teraz z głowy szyszak i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
— Cześć tobie, Kwintyliuszu! — odpowiedział mu legion uradowany.
Powitał żołnierzy dawnym zwyczajem... przebaczył... nie będzie więcej karał...
Spokojnie, jak gdyby nic nie było zaszło, rozeszli się legioniści po domach.
Nazajutrz nie wybrali deputacyi, nie posłali nikogo do głównej kwatery. Wszakże znali Kwintyliusza. Sam za nich zawsze myślał i czynił wszystko, co było w jego mocy. Weteranom wyznaczał we własnych dobrach kolonie, młodszych legionistów, niezdolnych do służby, obdarzał hojnie, gdy wracali pod strzechy rodzinne.
ołnierz, uczuwszy nad sobą rękę żołnierza, zapomniał o nierozumnych żądaniach. Bez szemrania zabrał się do ciężkiej roboty, starając się zasłużyć na pochwałę wodza.
A robotę ciężką nałożył Publiusz odrazu na legion. Kazał wzmacniać obóz, sypać nowe szańce, rozszerzać rowy. Wiedział, że najazd, urządzony