Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozstąpcie się! — zawołał Willibald głosem pana, przywykłego do rozkazywania.
Wojownicy usuwali się bez oporu, tworząc szeroki szpaler. Najbliżsi podnieśli na przywitanie przybyszów do góry włócznie i tarcze.
W domu spostrzeżono już nowych gości. Kiedy Willibald i Rudlib zeskoczyli z koni, ukazał się na progu Serwiusz, przebrany po germańsku. Miał na sobie suknie przylegające tak dokładnie do ciała, że wszystkie muskuły rysowały się pod niemi wyraźnie. Bogate pukle złotawych włosów czesał na tył głowy i złączył je w węzeł. Z dawnego stroju zatrzymał tylko rzymskie buty wojskowe.
Pierwszy przystąpił do niego Rudlib, i uchyliwszy głowy, odezwał się:
— Willibald i Rudlib. waszego rodu wierni towarzysze, przybywają do was, książę, z hołdem powinnym, waszemu wezwaniu posłuszni.
Serwiusz spojrzał uważnie w otwartą twarz Rudliba, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i odparł:
— Syn Radboda wita was, szlachetni panowie, z tą samą radością, z jaką niegdyś jego rodzic ojców waszych pozdrawiał. Dom mój niech będzie waszym!
A wyciągnąwszy rękę do Rudliba, dodał:
— Szczere oczy starego Sygara, które poznaję w waszej twarzy, mówią mi, że stoi przedemną jego syn waleczny.
Rudlib uchylił powtórnie głowy.
— Pamięć nie myli was, książę — odpowiedział. — Mówi do was Rudlib, syn Sygara.