Kiedy Willibald i Rudlib spoczęli na ławach, wysłanych skórami, wrócił Serwiusz do sali.
— Nie widzę od obiadu Mucyi — wyrzekł, pochyliwszy się nad żoną.
— Pojechała, jak zwykle, do lasu — odparła Tusnelda.
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Nie była jeszcze nigdy tak długo po za domem — mówił — a nasze lasy nie są obecnie dla cudzoziemców bezpieczne. Włóczy się w nich mnóztwo zbrojnych, a i dziki zwierz budzi się pod wieczór.
— Towarzyszy jej zawsze stary Wunibald, obyty z włócznią i oszczepem.
— I Wunibalda pokona przemoc.
Tusnelda podniosła żywo głowę i spojrzała na męża niespokojnym wzrokiem.
— Roześlij gońców po lesie, najdroższy. Ona taka nieszczęśliwa, tak tęskni... — mówiła z prośbą w głosie.
— Sam jej poszukam.
Rzekłszy to, wyszedł Serwiusz przed dom i klasnął w dłonie.
Dwóch byłych legionistów, trzymających straż przede drzwiami, nadbiegło z pośpiechem.
— Niech mi Gonar przyprowadzi konia! — rozkazał Serwiusz.
A gdy się jeden z wojowników szybko oddalił, zapytał tego, który stał na miejscu:
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę udał się Wunibald z panią rzymską?
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.