Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.

żywszy sierść, warknęły gniewnie i rzuciły się w gąszcz, zkąd dochodziło chrapanie.
— Niedźwiedź, pani! — mruknął Wunibald i, wskazawszy ręką na osadę, pobiegł za psami.
Korzystając ze sposobności, podcięła Mucya konia i puściła się cwałem ku wsi. Wiedziała, że ostatnia zagroda należała do jakiegoś jeńca rzymskiego, widywała bowiem często na progu chaty śniadego, czarnowłosego męża, zajętego wyplataniem koszyków.
Zastała go i dziś przy robocie.
— Bądź pozdrowiony! — odezwała się po rzymsku, stanąwszy tuż obok niego.
Lit drgnął, ale milczał.
— Szum lasów germańskich nie usypiał cię do snu — mówiła Mucya, dotknąwszy ręką głowy ziomka — kiedy ci łono matki było domem najmilszym. Nie chłodne słońce barbarzyńców spaliło twoje włosy i ozłociło twoje oblicze.
Na twarz jeńca wypłynął ceglasty rumieniec, ale jego usta nie otworzyły się. Podejrzliwie obejrzał się wokoło, badając, czy niema kogo w pobliżu.
— Lękasz się? — ciągnęła Mucya dalej. — Nie obawiaj się zdrady. Mówi do ciebie Mucya Kornelia.
Szybko podniósł jeniec głowę.
— Mucya Kornelia? — szepnął, utkwiwszy w Mucyi oczy zdziwione.
— Ty znasz to imię?
— Któżby go u nas nie znał, pani! Tyle sławy rzymskiej wplotło się w to imię rozgłośne. Marek