Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.

Korneliusz odbierał odemnie przysięgę w legionach.
— Mówisz z jego synowicą.
Jeniec pochwycił rąbek sukni Mucyi i przycisnął go do ust:
— I ciebie ujęli? — szepnął.
— Naszej ojczyźnie grozi wielkie niebezpieczeństwo — mówiła Mucya. — Zdobyłby sobie wieniec obywatelski, ktoby dotarł do Obozu Batawów.
Jeniec spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim się patrzy na dziecko, domagające się gwiazdki z nieba. Uśmiechnął się pobłażliwie i odparł:
— Nie znasz rozmiarów i tajemnic puszczy, która nas oddziela od granic cesarstwa. Barbarzyńcy czuwają w czasach niespokojnych nad każdą ścieżką, a co ich oczy pominą, to zwietrzą drapieżne bestye.
— Dla obowiązku niema gór i przestrzeni. Zwalcza on wszystkie przeszkody.
Rzymianin potrząsnął głową i nachylił się nad swoją robotą.
Milczeli. On wyplatał koszyk, ona patrzyła przed siebie, pogrążona w zadumie.
Z lasu doleciał tentent galopującego konia.
— Mój stróż się zbliża — wyrzekła Mucya szybko. — Więc niema możności przedarcia się do granicy? — zapytała.
Jeniec wzruszył ramionami,
— Ale można pójść ich śladem, gdy wyruszą w krwawą drogę — mówiła Mucya. — Czy będziesz mi towarzyszył?
Jeniec skinął tylko głową na znak zgody, bo