Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

już nadbiegał Wunibald, wlokący za sobą zabitego niedźwiedzia
Na drugim końcu osady wszczął się w tej chwili gwar zmieszanych głosów ludzkich i zwierzęcych. Działo się tam coś niezwykłego, bo ze wszystkich chat wybiegali zagrodnicy, śpiesząc w stronę, z której wrzawa dochodziła.
I Mucya podcięła konia. Gdy zrównała się z tłumem, ujrzała na jego czele młodą, zupełnie nagą kobietę, prowadzoną na postronku przez starego Germanina. Szła z głową opuszczoną, owiana płaszczem złocistych włosów, pokryta błotem i ranami. Zewsząd sypały się na nią kamienie, grudy ziemi, klątwy, obelżywe słowa i grube śmiechy. Kto mógł dosięgnąć, siekł ją rózgami. Nawet psy szczekały na nią zajadle.
Osłabiona upływem krwi, upadła pod kopyta konia Mucyi i wyciągnęła do niej ręce błagalnie.
— Puśćcie tę niewiastę! Dlaczego się nad nią znęcacie? — zawołała Mucya po germańsku.
— To wiarołomna! — zahuczało wokoło. — To nieczyste zwierzę!
I dwóch mężów ujęło nieszczęśliwą pod ramiona i powlokło ją ku lasowi. A cała wieś, starcy, niewiasty, dzieci, ścigała niewierną żonę złorzeczeniami.
Mucya wiedziała, że ją właśni bracia cisną na pastwę drapieżnym bestyom, mszcząc się za hańbę, jaką pokryła ich gniazdo. I nie znajdzie się nikt w całej wolnej Germanii, ktoby się nad nią zmiłował...
Splótłszy ręce na szyi konia, wracała Mucya