Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

Publiusz, chociaż nie lekceważył Serwiusza, nie wątpił ani na chwilę o jego pogromie. Wierzył, że odeprze go sam, bez pomocy innych wodzów pogranicznych.
Czasem tylko, gdy pokonany całodziennym trudem rzucał się na twarde łoże i nie mogąc zasnąć wskutek nadmiernego zmęczenia, obliczał siły cesarstwa, ogarniało go przykre uczucie trwogi przed czemś nieznanem. Nie o siebie się lękał, strach bowiem był obcy jego odwadze. Jakiś cichy, w najskrytszych zakątkach serca patryoty utajony głos mówił mu o legionach, zdziesiątkowanych przez ostatnią wojnę i zarazę, o buntach żołnierza i o zniewieścieniu trybunów.
Duma rzymska odpowiadała temu głosowi pogardliwym uśmiechem, ale on szeptał ciągle, przypominając liczne klęski, zadane „panom świata“ przez barbarzyńców. Gdyby się wszyscy porozumieli...
Wówczas zrywał się Publiusz z posłania, kładł na siebie z gorączkowym pośpiechem suknie, obchodził bramy i mury, a kiedy się przekonał, że straże czuwają, szedł na główną wieżę i wpatrywał się z takiem wytężeniem w lasy germańskie, jak gdyby chciał siłą wzroku wydrzeć tajemnicę, która się wpośród nich zaczaiła.
I dziś nie znalazł spoczynku. Zaledwo przymknął powieki, zdawało mu się, że widzi olbrzymią falę, toczącą się z szumem całego morza na Obóz Batawów. Pędziła z hukiem, podmyła mury, wyważyła bramy, rozbiła wieże i zatopiła domki żołnierskie.