Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/019

Ta strona została uwierzytelniona.

Publiusz, rozbudzony tem widziadłem, zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Dlaczego zwlekają? — mówił do siebie, — niechby już raz przyszli, abym im mógł obrzydzić chęć niepokojenia cesarstwa.
— Czy nic nie dostrzegłeś? — zapytał legionisty, który trzymał straż na wieży.
— Góry milczą ciągle, wodzu, a lasy nucą kołysankę ptakom — odpowiedział żołnierz. — Nawet kupców nie widzieliśmy od tygodnia po drugiej stronie rzeki.
Publiusz oparł głowę na dłoni i wpatrzył się w cienie nocy, jak to czynił codziennie od kilku tygodni.
Jeszcze księżyc nie obrzucił pyłem srebrzystym brzegów Dunaju. Na ciemnem niebie świeciła tylko gwiazda wieczorna blaskiem fosforycznym, śląc ziemi długie, drżące promienie.
Publiusz wsłuchiwał się w ciszę, pomagając uchem oku. Ale żaden dźwięk podejrzany nie przypływał z lasów, które odcinały się czarną wstęgą od tła jaśniejszego od nich widnokręgu.
W poblizkich błotach przypominały sobie żaby ubiegłej wiosny radości i zawody. Nie chórem grały, jak w maju i w pierwszej połowie czerwca. Któraś odezwała się leniwo, od niechcenia. Po chwili odpowiedziała jej druga, trzecia, czwarta — w przestankach — nagle zarechotały gromadą, wszczynając wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby się nawzajem pożerały. Nie była to harmonijna pieśń młodości, lecz ochrypły krzyk walczących z sobą wrogów.
Po raz pierwszy zastanowiła Publiusza ta