ta, że słońce świętej Romy gaśnie, że Bóg ich strąci Jowisza Kapitolińskiego z tronu złocistego i zajmie jego miejsce. Rzuceni w paszcze lwów i tygrysów, rozpięci na krzyżu, rozrywani na strzępy hakami, smażeni na rozpalonych kratach, urągali potędze imperatora uśmiechem obojętnym. Ich bohaterstwo było zbrodnią stanu, którą należało zdusić, jak gadzinę szkodliwą. Bo niechby liczba ich wzrosła, niechby wojsko...
Publiusz pobladł, przerażony dalszemi wnioskami. Teraz przypomniał sobie, że spotykał pod wieczór nad rzeką gromadki żołnierzów, pochylonych ku sobie głowami, jakby się wspólnie modlili. Gdy go dostrzegli, chowali coś za tuniki i rozchodzili się szybko. Byliżby to chrześcianie?
I ból gwałtowny zatargał sercem patryoty rzymskiego. Zewsząd straszyły groźby... On je widział, przeczuwał raczej, a nie mógł ich pochwycić, bo zbliżały się zdradziecko pod osłoną tajemnicy. Gdyby wszyscy wrogowie istniejącego porządku wystąpili do boju jawnego, wytrzymałby Rzym niezawodnie i zgromił ich nienawiść. Ale oni ostrzą miecze w niedostępnych kniejach, w podziemnych norach i w zaułkach wielkich miast, pełzając do swoich celów z przezornością wężów. Któż policzy ich ramiona?...
Nad lasem, po drugiej stronie rzeki, na wschodnim skraju zamajaczyła właśnie słaba łuna, jakby odblask dalekiego światła. Po chwili wyjrzał z pod koronkowej zasłony wierzchołków drzew rąbek tarczy różowej, która odcinała się wyraźnie od ciemnego nieba. Łuna rozpływała się, tarcza podnosiła się
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.