Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

szybko w górę i nad borami zawisł duży, czerwony księżyc. Chociaż go aureola promienna nie otaczała, zdawało się Publiuszowi, że tryska z niego potok krwawego światła, które się po całym rozlewa widnokręgu. Dokądkolwiek spojrzał, na prawo, na lewo, przed siebie, wszędzie widział krew.
Równocześnie witały żaby wschód miesiąca wrzawą tak wstrętną, jakby chciały przerazić krzykiem świadka swoich sporów.
Ale on posuwał się obojętnie szlakami niebieskiemi, tracąc po drodze jaskrawą barwę i niezwykłe rozmiary. Im się więcej oddalał od czarnej wstęgi lasów, tem mniejszą była jego tarcza i bledszem światło. Malał i żółkł z każdą chwilą.
Już odbił się wysoko od widnokręgu i płynął równo, spokojnie w błękitnych przestworzach, obrzucając ziemię pyłem srebrzystym. Jego blaski tajemnicze zdjęły zasłonę z gór, drzew i wód, rozproszywszy ciemności nocy.
Zrobiło się tak jasno, że Publiusz odróżniał dokładnie pnie dębów, ściętych po drugiej stronie Dunaju.
Coś tam zaszeleściło. To jeleń zbliżał się krokiem poważnym do rzeki. Stanął nad wodą, podniósł głowę, spojrzał na księżyc, napił się i odszedł wolno, jak przyszedł.
Publiusz wytężył znów wzrok w stronę gór markomańskich, które, spowite w szarą mgłę, zamykały północny skraj widnokręgu niby olbrzymy, broniące przystępu do zaczarowanej krainy.
Kiedy tak stał i patrzył, wlawszy całą wolę w oczy i uszy, zdawało mu się, że z uroczystej ci-