Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

sem miękkim. — W żyłach twoich nie płynie krew pierwszych rycerzy Rzymu, przeto nie wiesz...
Nie dokończył myśli, pomiarkowawszy się, żeby wyzwoleniec germański nie zrozumiał boleści Rzymianina.
— Odpuść mi i nie pamiętaj zniewagi — powtórzył, wyciągając prawicę do Rufiusza.
A stary wojak przypadł do jego kolan, objął je i całował.
— Nie żal zginąć pod okiem takiego wodza, jak ty, przesławny panie — mówił głosem zdławionym. — Nie straszna zresztą jest śmierć dla nędzarza, który nie zostawia na ziemi nic, okrom krótkiej pamięci takich, jak on, biedaków. Dzień jutrzejszy połączy mnie na drugim świecie z tymi, których tu kochałam; wróci mi drogie oblicze matki, narzeczonej... Nie żałuj mnie, wodzu, gdyż zazdrości raczej jestem godzien...
W duszy Publiusza błysnęło, jakby ją wielki blask oświecił. Zrozumiał nareszcie tajemnicę chrześciaństwa, widział źródło, z którego tryskała jego siła przedziwna. Ten wydziedziczony istniejącego porządku, nie doznawszy szczęścia na ziemi, spodziewał go się na innym świecie.
Teraz wiedział, dlaczego przesąd wschodni zatruwał swoją słodką trucizną nieszczęśliwych i dobrych, dla czego wytwarzał fanatyków i bohaterów.
Ten prosty żołnierz oddawał życie tak samo, jak on, za honor Rzymu, z tą tylko różnicą, że jemu, patrycyuszowi, płaciła ojczyzna za wierną służbę władzą i purpurą senatorską, a jego, ubogiego