Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

Pierwszy Publiusz nakrył głowę szyszakiem i, zwróciwszy się do prefekta obozu, rozkazał:
— Łucznicy i procownicy będą bronili przystępu do najbliższych brodów; na mury wytoczyć maszyny pociskowe; jazda niech będzie w pogotowiu!...
Wydawszy to rozporządzenie, udał się z przyboczną świtą na dach głównej wieży, zkąd mógł śledzić ruchy najeźdźców.
Jeszcze nie było nic widać, chociaż słońce, wypłynąwszy już na niebo, odsłoniło cały pas pograniczny. W oddali tylko, wzdłuż stoków gór zapalała się i gasła niezliczona ilość światełek, posuwających się w kierunku obozu.
Publiusz wpatrywał się uważnie w te błyski.
— Idą wielką gromadą i dobrze uzbrojeni. Żelazne ostrza włóczni mienią się w słońcu — odezwał się do otoczenia.
— Nie staną nad brzegami rzeki przed południem — zauważył jeden z młodszych trybunów. — Mamy czas...
Zaledwo domówił tych słów, zahuczały lasy, ciągnące się wzdłuż Dunaju, po stronie germańskiej, jakby się sto huraganów zerwało nagle w puszczy. Na prawo, na lewo, wokoło zadrgało powietrze wrzawą tak rozległą że doświadczeni wojownicy spojrzeli zdziwieni po sobie.
Znali oni bardzo dobrze tę wrzawę, która poprzedzała każdy napad Germanów, ale tak potężnego łoskotu jeszcze żaden z nich nie słyszał. Daremnie zwracał Publiusz ucho to w tę, to ową stronę. Nie można było odróżnić, zkąd idzie okrzyk wo-