Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

miejsca, z któregoby się mógł rzucić na upatrzoną ofiarę. Jakaś celna strzała Jazyga rozwiązała mu złotą spinkę, podtrzymującą płaszcz na prawem ramieniu, a on nie podniósł nawet ręki, by ująć osuniętą suknię. Nie słyszał, nie widział nic, co się do niego odnosiło. Widział tylko nowe szeregi Germanów i słyszał wycie napastników.
Bo półnaga dzicz, rozbijająca sobie czerepy o mury, nie krzyczała, lecz wyła, rozwścieczona oporem Rzymian. Walka doszła już do tego stopnia zapamiętałości, gdzie człowiek traci przytomność, nieczuły na rany, obojętny na śmierć. Germanowie, oblani krwią, pokryci oparzelinami, pięli się po drabinach, ciskając do wnętrza obozu zapalony chrust — Rzymianie, ścigani ciągle strzałami Jazygów, wychylali się nieostrożnie z kryjówek.
— Łucznicy i procownicy z murów! — rozkazał Publiusz. — Włócznicy i szermierze na wyłomy!
Nie owej wyjącej tłuszczy się obawiał. Dałby sobie z nią radę, gdyby jej Kwadowie i Markomanowie nie przeplatali.
Obrzucił wzrokiem badawczym siły napastników. Już stały tysiące karnego żołnierza, posłusznego komendzie, pod murami, a z prawej i lewej strony obozu odcinały się jeszcze od ruchliwego tła bezładnych tłumów liczne oddziały, które czekały w zwartych szeregach na znak do boju.
Nienawiści tego olbrzymiego wojska nie wytrzyma jego legion. Niech się tylko Markomanowie, zaopatrzeni w broń rzymską, wedrą na mury, a rozpocznie się rzeź straszliwa. Kogo miecz uczonego żołnierza nie dosięgnie, tego dobiją drągi dziczy lub