Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

zadusi dym pożaru. Zachodzące słońce oświetli gruzy i martwe twarze wojowników, którzy sobie na śmierć zaszczytniejszą zasłużyli...
Obozu Batawów nie obroni... Choćby jego włócznicy i szermierze przetrzymali barbarzyńców do nocy, spotka ich jutro los nieuchronny. Dla niego ma każde ramię wartość dużą, a nieprzyjaciel może kłaść pod mury takie stosy trupów, że po nich siły nowe wtargną bez przeszkody do wnętrza warowni. I żywa noga nie wyjdzie z tej klatki.
Gdy wypadnie znienacka z obozu, zostawi połowę żołnierza po drodze, lecz druga połowa przedrze się przez zastępy germańskie, by służyć dalej Rzymowi...
Szybko porządkowały się te myśli w głowie Publiusza. Pochylił się jeszcze więcej ku przodowi, jak zwierz gotujący się do skoku.
Szukał wyjścia z matni... Ale nie znalazł nigdzie miejsca otwartego. Na północy krępował jego ruchy Dunaj, na wschodniej i zachodniej stronie obozu kłębiło się mrowisko najeźdźców, a bramy południowej strzegł sam Serwiusz. Widocznie wiedział ten zdrajca, że się walka nie rozegra na murach, bo oszczędzał wyborowego żołnierza, trzymając znakomitą jego większość przy sobie. Tylko półnagą dzicz ciskał pełną garścią pod strzały Rzymian.
A jednak trzeba zakończyć to bezcelowe mordowanie i ocalić dla Rzymu część legionu...
Publiusz wyprostował się i rzekł do swoich podkomendnych głosem stanowczym:
— Utorujemy sobie mieczem drogę przez ten motłoch. Kogo Mars zachowa przy życiu, ten stawi