Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

dniowi, wprost na stanowisko Serwiusza. Postępując w środku wojska, panował nad jego ruchami.
Nie mylił się... Serwiusz czuwał... Z pagórka, na którym stał, pędzili trębacze na wszystkie strony, niosąc Germanom nowe rozkazy. Ale usłuchali ich tylko Markomanowie i Kwadowie, którzy zsuwali się z pośpiechem w zwarte szeregi. Półnaga dzicz, podniosłszy przeraźliwy okrzyk, rozpoczęła bój na własną rękę. Część jej wpadła przez opuszczone mury do obozu, część rzuciła się na Rzymian.
Daremnie miotała się dzicz jak opętana. Miecze Rzymian odbijały ciosy drągów i kładły każdego, kto się zbliżył na długość ramienia. A gdy który z legionistów padł, ugodzony przez wroga, wciągano go do środka i lukę wypełniał natychmiast inny żołnierz.
W milczeniu, bez okrzyków, z wytężoną ciągle uwagą, szedł oddział Publiusza, prowadzony jego okiem.
Wtem zaszumiało wokoło. To krążyli znów Jazygowie, jak stado sępów, i zasypywali straceńców strzałami. Tylko trzy razy odpowiedzieli im łucznicy i procownicy rzymscy. Wyrzuciwszy resztę pocisków, cofnęli się do środka, niezdolni do dalszej walki.
Coraz częściej odzywała się teraz komenda setników: Zwieraj się! Trupy zaczęły tak gęsto padać, że ich żywi nie mogli już z sobą zabierać.
— Zakryć się tarczami! — ostrzegała tuba.
Bo z dwóch stron zbliżały się zwarte zastępy piechoty markomańskiej, niosącej świeże siły. Żołnierz Serwiusza nie śpieszył się. Gdy się półnaga