Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

dzicz przed nim rozstąpiła, podszedł tuż do oddziału rzymskiego, cisnął włócznię i dobył miecza.
I rozbrzmiał szczęk oręża. Szermierz potykał się z szermierzem, równy z równym.
Daremnie upominali setnicy ciągle: Zwieraj się! Za wielu nacierało... Wkrótce rozprzęgły się szeregi boczne i nieprzyjaciel zaczął się wżerać w tułów oddziału. Tam, gdzie miecz otworzył drogę, wpadali rudzi olbrzymi i rozszerzali otwór drągami.
Legionista bronił się z rozpaczą gladyatora, walczącego na arenie o prawo do życia. Ale jego ramię, osłabione pracą kilku godzin, zaczęło omdlewać.
I w chwili, kiedy wojsko rzymskie utrzymywało już tylko wysiłkiem szyk bojowy, zadudniła ziemia pod kopytami wielkiego mnóstwa koni.
Publiusz spojrzał przed siebie... To pędził sam Serwiusz na czele jazdy markomańskiej... Leciał zrazu prosto, a kiedy się zrównał z czołem oddziału, zwrócił się nagle na lewo i wpadł z boku klinem z taką siłą na Rzymian, że rozbił ich na dwie połowy.
Zachwiały się szeregi... Centurya zmieszała się z centuryą i czujność naczelnego wodza stała się zbyteczną. Jak woda do spękanego naczynia, tak wciskali się piesi Markomanie ze wszystkich stron do wnętrza oddziału. Prysł szyk bojowy i mąż godził na męża...
Publiusz obejrzał się... Wokoło niego połyskiwały miecze nieprzyjaciejskie. Otaczały go zewsząd, chciwe sztandarów rzymskich.
Więc dobył własnej broni. Teraz był i on tylko