Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

jednostką, prostym żołnierzem, którego życie zależało od osobistej zręczności.
Wspiął konia i rzucił się naprzód. Ze spokojem pewnego swej ręki szermierza, rozdawał ciosy, zastawiając się tarczą. Postępowali za nim chorążowie i garstka legionistów. Szli, a gdzie ich miecze błysnęły, tam lała się struga czerwona.
Tuż obok Publiusza biegł żołnierz, nie należący do jego zwykłego otoczenia. On bronił głównie osoby wodza, on odbijał ciosy Markomanów.
Kiedy oko Publiusza spoczęło na nim, runął na twarz, zalany krwią. Podniósł się jeszcze, wyciągnął rękę i zawoławszy: „Spełniłem, wodzu, co rozkazałeś!“ padł na zawsze.
Był to Rufiusz, chrześcianin...
Publiusz chciał się pochylić nad wiernym towarzyszem, by mu zamknąć powieki, lecz nieprzyjaciel groził już tak blizko, że nie miał ani chwili do stracenia. Pierwszego barbarzyńcę, który się otarł o niego, ciął przez łeb, drugiego pchnął pod żebra, trzeciemu rozpłatał brzuch, czwartego zwalił z konia, ugodziwszy go włócznią.
Daremnie jednak bronił się, przytomny i szybki. Przemoc obezwładni jego zręczność, bo stu ramion nie dali mu bogowie, a sto mieczów ujrzał naokoło siebie. Jeszcze kilka sekund, a złamie się i jego waleczność, zwyciężona liczbą.
Już podał naprzód głowę, jak ścigany zwierz, który leci bez pamięci na śmierć niechybną, kiedy usłyszał tuż za sobą komendę germańską.
Znał on dobrze ten głos dźwięczny... Odwrócił się, by pomścić klęskę legionu na jej sprawcy, lecz