Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/046

Ta strona została uwierzytelniona.

w tej samej chwili spadła na jego szyszak tarcza Serwiusza. Zachwiał się i zsunął z konia.
Zaszumiało mu w uszach, zakipiało pod czaszką i gęsta mgła zasnuwała mu oczy. Zdawało mu się jeszcze, iż słyszy szept: „Leż spokojnie, nie ruszaj się!“ że czuje jakiś ciężar, przygniatający go do ziemi, potem już nic nie słyszał i nie czuł...
Stracił przytomność...

................

Kiedy się przebudził, owiewała go taka cisza, jak gdyby krwawa stopa wojny nie przeszła nigdy po tych stronach. Zamilkły okrzyki barbarzyńców, ustał szczęk oręża...
Otworzył oczy... Z góry, z nieskalanych najdrobniejszym obłoczkiem błękitów pogodnej nocy letniej spoglądał na niego księżyc, ten sam, który oświetlał wczoraj Obóz Batawów, pogrążony w śnie tysięcy łudzi zdrowych i ufnych w swoje siły. I te same gwiazdy mrugały niezmiennie na sklepieniu niebieskiem, chociaż morze jęków i ostatnich westchnień popłynęło ku nim, skarżąc się bogom na śmierć okrutną.
Ani jedno światełko nie zbladło.
Publiusz przymknął znów powieki.
Przed zwierciadłem jego pamięci przesuwały się wypadki ubiegłej doby, od owej chwili począwszy, kiedy spostrzegł dym z ognisk germańskich, aż do uderzenia Serwiusza, które mu odebrało przytomność. Po raz pierwszy w życiu uległ na polu bitwy, zgro-