Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi znaczny ciężar. Wyciągnął rękę... Leżał pod trupem konia. Dobywszy wszystkich sił, usunął przeszkodę i podniósł się z trudem.
Naokoło niego tarzały się stosy wojowników rzymskich i germańskich, spoczywających zgodnie obok siebie. Obraz ten obejmowała zewsząd rama, utkana z łun pożarów. Palił się Obóz Batawów, jak pochodnia, płonęły osady i miasta okoliczne wieńcem ognistym. Barbarzyńcy świecili sobie wśród pochodu. Byli już tak daleko, że przestrzeń wchłonęła ich wrzawę.
Publiusz nasłuchiwał. Może odezwie się jaki głos, wzywający pomocy, może oszczędziło okrucieństwo wojny jeszcze kogoś, oprócz niego, aby miał towarzysza w tej strasznej godzinie.
Ale ci, których zwycięzcy zostawili na krwawem polu, nie potrzebowali już niczego od żywych. Uśpieni snem ostatnim, przestali łaknąć, pragnąć, nienawidzieć i cierpieć. Nie przebudziły ich nawet ochrypłe krzyki sępów, które krążyły nad pobojowiskiem. Pozwalali sobie bez oporu - wydzierać oczy i szarpać ciało.
Publiusz opuścił głowę.
Jakby dla ukarania jego dumy, zostawili bogowie tylko jego samego na cmentarzysku legionu, jego, który witał zawsze z uśmiechem lekceważenia pogróżki barbarzyńców. A i on zawdzięczał dalszy pobyt na ziemi jedynie wspaniałomyślności przyjaciela. Bo rozpatrzywszy się w położeniu, domyślił się, że go Serwiusz ogłuszył rozmyślnie uderzeniem tarczy i przywalił koniem, aby go wyrwać z mściwych rąk Markomanów.