Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

Więc Rzym może się stać podobnym do owych nędzników, których przykuwał od tylu wieków do swojego rydwanu tryumfalnego, może wić się u stóp mocniejszego, podły niewolnik, błagający o litość tego, którego deptał?...
— O bogowie, bogowie! — szeptał Publiusz, i posłał niebu spojrzenie, pełne wyrzutu. — Gdzie byłeś, Marsie, kiedy mój ukochany legion pękał, jak kruche naczynie? Nie służył-żem ci wiernie od lat najmłodszych?...
A niebo milczało niezmiennie pogodne i tak słodko uśmiechnięte, jak gdyby kołysało do snu najszczęśliwszy ze światów. I księżyc nie zwracał uwagi na krwawe pole, chociaż się jego promienie łamały w tysiącach szklistych, szeroko rozwartych oczów.
Nie po raz pierwszy widział Publiusz pole, zasiane trupami, wielu bitew świadek i kierownik. Ale po raz pierwszy został sam, jedyny żywy między umarłymi. Była w tej okrutnej samotności, którą dzieliły z nim tylko stada sępów, taka groza, że pragnął gorąco, aby się którykolwiek z poległych dźwignął z twartego posłania i przemówił do niego głosem ludzkim, choćby to był półnagi barbarzyniec. Żywy człowiek pożądał człowieka żywego, zapomniawszy o różnicy między wrogiem a przyjacielem.
I kiedy tak stał, wytężywszy wzrok i słuchał, zdawało mu się, że od strony Obozu Batawów, po przez mgły srebrzyste nocy księżycowej, płynie ku niemu stłumiony szelest, jakby stąpań istot żyjących odgłos daleki.
Pochylił się, wstrzymał oddech...