Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

Na tle blednącej łuny zarysowały się czarne cienie, które zbliżały się do miejsca pogromu. Jakieś brudne światełko migotało przed niemi.
Publiusz podjął miecz i tarczę i szedł ku tym cieniom poprzez stosy trupów. Każdego legionistę otaczał wał barbarzyńców. Sprzedali drogo życie...
Cienie poruszały się nad krwawem polem... Światełko stawało się coraz wyraźniejsze...
To błądzili dwaj żywi jeźdźcy wśród umarłych i szukali kogoś przy blasku pochodui. Posuwali się wolno, oświetlając twarze poległych.
Gdy Publiusz rozróżnił kształty ludzkie, wówczas przystanął i zawołał po rzymsku:
— Kto idzie?
Jeźdźcy zatrzymali się na sekundę i nasłuchiwali, z której strony głos nadchodzi, potem rozległ się tętent galopujących koni.
— Publiusz... Publiusz! — zadzwoniło w ciszy nocnej dżwiękiem tak radosnym, że Publiusz zadrżał.
Wszystka krew zbiegła się w jego sercu, a potem rozlała się ukropem po całem ciele.
Byłażby to ona? Ona tu?
Skoczył naprzód, przypadł do jeźdzców... Jeden z nich zsunął się z konia i padł w jego objęcia.
— Publiusz, Publiusz! — szeptała Mucya, łkając zcicha na piersi ukochanego.
A on tulił ją do siebie i całował jej włosy, zapomniawszy o nienawiściach patryoty rzymskiego. Bogowie zesłali mu ją w najcięższej godzinie życia, jako najdroższą, najsłodszą pociechę za okrutny ból dnia ubiegłego. Jego najlepszy przyjaciel, ten, który