Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

chciał z nim dzielić trudy wędrówki doczesnej, wierny aż do ostatniego tchnienia, stanął przy nim wówczas, kiedy byłby nawet wroga powitał z radością.
Rzymski patrycyusz był w tej chwili tylko nieszczęśliwym człowiekiem, zdeptanym robakiem, wdzięcznym bez granic za szczery uścisk, za słowo kochające.
Nie pytał, zkąd przyszła. Miał ją przy sobie, obejmował jej ciało drżące, wdychał jej oddech ciepły.
I odczuł ten mąż hartowny, nieubłagany dla siebie i dla innych, rozkosz miłości, potęgę związku dwóch serc, stopionych w jedno. I tulił coraz namiętniej Mucyę do siebie.
A ona szeptała urywanemi słowy:
— Pożerała mnie tęsknota za Rzymem... W nocy straszyły mnie widma Korneliów... W dzień męczyła wrzawa barbarzyńców... Tylu ich było, o, tak dużo... Serce moje wyrywało się do was, do zagrożonych, ale on, Serwiusz, śledził bezustannie kroki moje... Wrócić do was nie mogłam... Kiedy wyruszyli w krwawą drogę, biegłam ich śladami... Towarzyszył mi jeden z poddanych Serwiusza — nasz... jeniec wojenny... Ty go wynagrodzisz, Publiuszu... Ty pozwolisz mi służyć ojczyźnie... być z wami w chwili ciężkiej... Ty wiesz, że zajmowałam się w domu leczeniem niewolników... Znam sztukę lekarską... Pójdę w twoim orszaku w przebraniu męzkiem i pocieszać będę konających, a rannych pielęgnować... Może mi Rzym przebaczy, że się serce moje odwróciło od jego bogów... Nie mogłam inaczej, Publiuszu, nie mogłam... A jeśli nie. Tam,