Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

błyszczała w sukniach cesarzowej, a jego dzieci będą jadły z naczyń, używanych dotąd tylko przez władców świata.
Próżność, grzech i głupstwo podały sobie ręce, by napełnić skarb państwa. Nikczemność stała się sługą cnoty. Dorobkiewicze różnego rodzaju podbijali się ku głośnej uciesze motłochu z zaciekłością handlarzów, kłócących się o strzępy fortuny magnackiej.
Temu wyścigowi samolubstwa i chytrości przypatrywało się zdaleka dwóch patrycyuszów. Stali przed głównemi drzwiami pałacu i śledzili przebieg licytacyi.
— Mógłbyś kupić ten stół cytrusowy — odezwał się jeden z nich. — Drażnił zawsze twoje oko wybredne.
Zagadnięty wzruszył ramionami zamiast odpowiedzi.
— Sto tysięcy sesterców za stół, który ocalał z pałacu złotego Nerona! — wołał podkomorzy.
— Nawet cena przystępna — zauważył pierwszy patrycyusz.
— Potroją ją niebawem te kruki, co się wypasły na krzywdzie ubogich i słabych — mruknął drugi.
— Marek Kwintyliusz wyraża się jak głodny cynik.
— Albo jak stoik, jeźli wolisz tę nazwę — odparł Marek.
— Wesoły pretor stoikiem? — zaśmiał się senator Mucyusz. — Może przyodziejesz się w dziurawą opończę, posypiesz głowę popiołem, zamiast zło-