Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

ku żony przed rozrzutnością męża, jak dorobkiewicze nasze upodobania nazywają. Byłeś przecież pretorem. Słyszałem także, że i twoja połowica znosi się sama z rachmistrzami.
— Aaa... — mruknął Mucyusz. — Nie chciałem, wierzyć, gdy mi mówiono, że się zawiodłeś na hojności Fabiusza. To plugastwo pożąda naszych stosunków i nazwisk z namiętnością ostatniej miłości, ale chciałoby płacić jaknajtaniej za owoc poświęceń i trudów długiego szeregu wieków. Łatwiej ukraść choćby tysiąc milionów, aniżeli posiadać prawo do purpury patrycyuszów.
— Patrycyuszów? Jesteśmyż naprawdę patrycyuszami, ty i ja? — mówił Marek. — Nasi ojcowie składali na ołtarzu ojczyzny wszystko, co od niej wzięli, my zaś chcielibyśmy tylko czerpać ze skarbnicy jej dostatków i zaszczytów, nic w zamian nie dając.
— Marku! — zawołał Mucyusz, rozśmiawszy się wesoło. — Jeźli masz ochotę na stół cytrusowy, pożyczę ci pieniędzy, bo rozumując dalej w tym kierunku, gotóweś dojść do głupstw owych głodnych filozofów, którzy, zazdroszcząc nam purpury i pałaców, bredzą o znikomości rozkoszy tej ziemi. Zrzędzi w tobie golizna, a i ja znam szaleństwa tej wiedźmy zawistnej. Ile ci potrzeha, mów!
Ale Marek nie odpowiadał śmiechem na śmiech.
Patrząc przed siebie, odparł głosem cichym:
— Gdybyś tak, jak ja, pił przez ośm miesięcy z gorzkiego kielicha upokorzenia, obrażany od świtu do zmierzchu każdym ruchem i słowem wstrętnej ci kobiety, gdybyś się musiał targować o każdego se-