Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

sterca z przebiegłością handlarza, możeby ci obrzydły pieniądze, twoim wstydem zdobyte. Duszą mnie te przeklęte miliony, obmierzła mi ta klatka złocona, którą opłaciłem swobodą! Nie przypuszczałem nigdy, żeby krew Kwintyliów krążyła jeszcze z taką siłą w moich żyłach. Chciałem się nagiąć do położenia, złamać w sobie, zdeptać potomka królów albańskich, przywoływałem do pomocy całą mądrość sceptycyzmu, lecz daremne były moje wysiłki. Nie mogę znieść upokorzenia, nawet za cenę wszystkich skarbów tej ziemi, nie mogę...
Tyle szczerego dźwięku było w głosie Marka, że się Mucyusz przestał uśmiechać. I jego twarz zniszczoną owiały cienie smutku.
Milczeli czas jakiś, potem odezwał się Mucyusz:
— Jestem od ciebie szczęśliwszy, Marku, bo we mnie zgasła już gwałtowność Mucyów. Nie w boju, lecz w radzie służyli przodkowie moi, i prawdopodobnie dlatego wziąłem po nich usposobienie giętsze, złagodzone zresztą przez krew matki, która pochodziła z rodziny wyzwoleńców egipskich. Wy, Kwintyliowie, wzrastaliście z mieczem w ręku, a żołnierz zwycięża lub ginie.
— Zwycięża lub ginie — powtórzył Marek zcicha, jakby do siebie, wodząc zamyślonym wzrokiem po tłumie.
Potem zwrócił się nagle do Mucyusza i wyrzekł:
— Czy ty wiesz, że najazd Germanów nie jest zwykłą igraszką barbarzyńców, lecz groźbą Hannibala? Ta dzicz toczy się olbrzymią falą wprost na