Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

— Spocznę może niebawem na zawsze — odparł Marek Aureliusz.
— Właśnie doniósł mi Fronton, że wybierasz się sam na pole walki — mówiła Faustyna, tuląc głowę pieszczotliwie do piersi męża. — Wiadomość ta rzuci żałobę na całą rodzinę. Jesteś chory, nie lubisz wojskowości, nie znosisz wrzawy obozowej. Dlaczego zadajesz umyślnie gwałt swojemu usposobieniu? W polu zastąpi cię Awidyusz Kassyusz, Makryniusz Windeks lub Publiusz Kwintyliusz.
— Awidyusz Kassyusz jest potrzebny w Afryce, a Windeks na kresach północnych — wyrzekł Marek Aureliusz, uwalniając się z objęć żony. — O mnie się nie troszcz, albowiem bogowie, posadziwszy mnie na tronie Cezarów, nauczą mnie spełniać ich obowiązki. Jest rzeczą imperatora dzielić trudy żołnierza, gdy ojczyźnie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Rozumna rada znaczy czasami więcej do czynnego współudziału. Mógłbyś kierować wojną z Rzymu.
— Nie czas już dziś na rady rozumne. Tylko obecność imperatorów zdejmie trwogę z żołnierza, przerażonego szczęściem barbarzyńców. I Lucyusz włoży na siebie twarde suknie wojny.
— Tak się o ciebie lękam...
— Już postanowiłem — wyrzekł Marek Aureliusz szorstko.
Faustyna pochyliła głowę z uległością.
— Wola twoja jest prawem najwyższem dla każdego Rzymianina, nie wyjąwszy małżonki — mówiła. — Niech bogowie czuwają nad twojem świętem