Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

przypatrywał się poczerniałym twarzom swoich przodków z drwiącym uśmiechem.
Odmiennemi postępowaliśmy drogami, wy i ja — mówił do siebie — a mimo to, złączy nas ten sam koniec. I mnie pokryje wkrótce proch ulicy i wchłonie w siebie noc nicości, jak to z wami dawno już uczyniła. Wam druzgotali na polach bitew czerepy, łamali kości... w domu na rynkach, obsypywał motłoch obelgami, gdy gromiliście z mównicy obywatelskiej jego nierozum i samolubstwo... imperatorowie znęcali się nad wami, lękając się waszej dzielności... żołnierz, którego byliście okiem i uchem, zasmucał was buntami. Mojego zdrowia strzegli lekarze, usuwając z ciała troskliwie najdrobniejszy pryszcz... motłoch ubóstwiał mnie za garść złota, którą rzucałem od czasu do czasu między głodnych, a Lucyusz Werus nazywa mnie bratem. Wy spędziliście życie, w znoju i trudzie, nie zaznawszy słodyczy ziemi, nie wiedząc, co rozkosz i spoczynek, co wesoły śmiech i szał miłości; ja przebiegłem ścieżkę, usłaną weselem, uciechami, bezustanną biesiadą. Kto żył lepiej? Dzieje twierdzą, że wy, wszyscy zaś wytworni ludzie mojego czasu, że ja. Czemże są dzieje? Wiązanką spłowiałych kartek, odczytywanych tylko przez nudnych uczonych. Drwię sobie z dziejów i z pamięci potomnych, która nie przeniknie grubych murów grobowca Kwintyliów. Niech mnie po śmierci oplwają. Nie dojdzie to do mojej wiadomości. Żyłem lepiej od was i umrę lepiej, bo was niepokoiły jeszcze w ostatniej godzinie losy Rzymu, a mnie...
Machnął ręką.