Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

lili. A gdy w naszych czasach nawet osły pozłocone zasiadają bez przeszkody na krzesłach senatorskich, weź to odemnie dla swoich wnuków... Służyłeś mi wiernie...
I znów nie zdziwił się rachmistrz. Marek Kwintyliusz trwonił miliony nie tylko dla siebie samego. Był zawsze hojnym panem.
Objąwszy patrycyuszowi kolana, szepnął starzec:
— Wdzięczna pamięć moich wnuków wynagrodzi ci dobroć, przesławny panie.
Marek uśmiechnął się niedowierzająco. Wziął ze stolika tabliczkę woskową i mówił:
— To pismo oddasz za godzinę senatorowi Mucyuszowi i wykonasz ściśle, co ci rozkaże. Wszystko, co do mnie należy, moje zbiory monet, rzeźb, broni, naczyń murryjskich, wszystkie sprzęty i pomiątki po Kwintyliach, konie, muły, rydwany, suknie, śpiewaczki i tancerki wystawisz jeszcze dziś na głównym rynku na sprzedaż publiczną i wręczysz pobrane pieniądze skarbnikowi boskiego imperatora na koszta wojny. Wyłącz tylko popiersia moich przodków, gdyż te są własnością Publiusza Kwintyliusza.
Teraz dopiero spojrzeli rachmistrze zdumieni na Marka. Wybierałżeby się na wojnę, on, rozkoszniś i wygodniś, lękający się najmniejszego trudu? Może... Któż odgadnie kaprysy wielkiego pana.
— Potrzebuję jeszcze waszej obecności jako wolnych obywateli — wyrzekł Marek.
Skinął na rachmistrzów i udał się na dziedziniec.