Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu zastał już gladyatorów i woźniców, ustawionych w dwóch szeregach. Było ich stu, wszyscy rośli i zbudowani atletycznie, synowie Gallii, Hiszpanii i Germanii.
— Bądź pozdrowiony, przesławny panie! — zawołali niewolnicy jednogłośnie.
— Bądźcie pozdrowieni — odpowiedział Marek.
Powiódł po nich wzrokiem znawcy. Żaden z panów rzymskich nie mógł się poszczycić tak wyborowym oddziałem szermierzów. Mnóstwo wygranych zakładów zawdzięczał im Marek, całe góry wieńców i burze oklasków. On lubił swoich gladyatorów i woźniców, obsypywał ich zawsze podarunkami, pamiętał o ich wygodach, a oni płacili mu za troskliwość przywiązaniem i wiernością. Każdy z nich dałby za niego bez namysłu gardło.
— Jacy to będą żołnierze! — myślał Marek, przypatrując się z upodobaniem olbrzymim postaciom gladyatorów.
A podniósłszy rękę na znak, iż nakazuje milczenie, zawołał głosem donośnym:
— Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Na jego słowa odpowiedział gwar zdumienia. Żaden z niewolników nie zgiął kolana.
— Nie wytrzeźwiał jeszcze po wczorajszej biesiadzie... żartuje zobie z nędzarzów — mówiły ich oczy pytające.
Ale Marek nie żartował.
— Wracam wam wolność — wołał — pod warunkiem, iż zapłacicie za nią Rzymowi na polu bitwy. Jeszcze dziś zgłosicie się do prefekta naszej