Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

nych łańcuchami. Wzdłuż ścian tej ruchomej warowni stały konie i bydło, przeznaczone na rzeź; środkiem ciągnęły się rzędami szałasy z gałęzi, schronisko nocne dla żołnierza.
Chociaż złączone ludy germańskie działały dotąd wspólnie, prowadzone wolą Serwiusza, mimo to nie zmieszały się z sobą, strzegąc pilnie swojej samodzielności. W boju szły wprawdzie razem, posłuszne sygnałom rogów naczelnego wodza, lecz na wypoczynkach grupowały się oddzielnie, jakby na znak, że mogą się w każdej chwili odczepić od całości.
I pod Akwileą zajęło każde plemię swoje własne stanowisko. Markomanowie królewscy rozłożyli się na wybrzeżu morskiem. Kwadowie grozili miastu od strony wschodniej, Burowie zaś od zachodu. Serwiusz ustawił się ze swoim ludem i Jazygami rozmyślnie na północy, by przeszkodzić w razie potrzeby ucieczce któregoś z plemion, znużonego wyprawą, przeciągającą się zbyt długo dla niecierpliwości barbarzyńców.
Jego przezorność okazała się bezsilną, Burowie bowiem, pokłóciwszy się z Kwadami, wycofali się pod osłoną dżdżystej nocy tak cicho z koła, że kiedy się dziś zrana dowiedziano w obozie o ich odejściu, byli już daleko. To samo mogą uczynić jutro Kwadowie lub Markomanowia królewscy, a wówczas zostanie Serwiusz sam z Jazygami i swojem plemieniem. Jego żołnierz pójdzie wprawdzie za nim, choćby na koniec świata; ale z wojskiem tak szczupłem rzuciłby się chyba tylko samobójca na potęgę rzymskę. Z piętnastu tysięcy, które przeszły pod