Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Z politowaniem spoglądał Serwiusz na swoich wrogów. Zbladłszy, utkwili wzrok w ziemi. Oni znali tę jazdę. Legiony kruszyła, każdą bitwę rozstrzygała. Na znak wodza rzuci się na nich i zdepce ich kopytami. Zanim się ludzie ich domyślą, co się stało, zostaną z nich tylko krwawe strzępy.
— Dlaczego mnie nie bierzecie, głupcy? — drwił Serwiusz. — Mógłbym was posłać wszystkich do Walhalli, ale nie uczynię tego, bo wiem, że przekroczycie znów ze mną niebawem Dunaj. Szkoda mi waszych ramion. Jeśli się wam zdaje, królu Wadomarze, że okupiliście sobie tchórzostwem dłuższy spokój, dowiedzcie się odemnie, że się mylicie. Ludy północy, znając już drogę do ziemi cesarskiej, podrażnione łatwem zwycięztwem, zmuszą was wkrótce do wojny, a wówczas pożałujecie dzisiejszej podłości. A wy — zwrócił się do senatorów — opowiedzcie w Rzymie, że były prefekt legionów nie kształcił się nadaremnie w waszej szkole. Czy się wam zdawało, iż pozwolę się wziąć dla uciechy waszego motłochu, jak niedźwiedź w dole? Na zdradę jest czujność. Takich, jak ja, bierze tylko bóg wojny, nie zaś wy, hołota. A ty — wskazał na Willibalda, który stał za krzesłem króla z głową opuszczoną — ty, coś chciał podnieść rękę na swojego wojewodę, żyj, aby cię własna żółć strawiła. Mógłbym cię zgnieść, zawistna żmijo, ale lepiej odemnie zemści się na tobie pogarda dzieci i niewiast germańskich. Niech imię twoje będzie przeklęte!
Skinął na swoich panów i dosiadł konia.

................