Minęło ośm miesięcy...
I znów przypatrywał się księżyc obojętnie krwawemu polu, nad którem unosiły się stada sępów, zwabionych świeżym trupem. I znów mrugały gwiazdy na czystem, żadnym obłoczkiem nieskalanem niebie, pogodnej nocy letniej, jak gdyby zachęcały do westchnień i szeptów miłosnych.
Westchnienia i szepty mieszały się z ciepłym oddechem lipca; ale nie rozkosz życia była ich źródłem. Wydobywała je mroźna ręka śmierci z piersi strzaskanych, jak z lutni rozbitych. Drżały jeszcze porwane struny, rozlewały się wokoło dźwięki stłumione, cicha skarga konających...
Bo oto doznał dziś sam Marek Aureliusz goryczy klęski na polu bitwy. Zwyciężyli go barbarzyńcy, i gdyby nie zmrok wieczorny, który rozdzielił walczących, byłby już może pan świata jeńcem Markomanów.
Stało się, jak Serwiusz przepowiedział.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
XV.