Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

w pobliżu Strigonium[1] i zdziesiątkował świeże legiony, a gdy go noc zaskoczyła, rozpalił ogniska, by jutro dokończyć dzieła zaczętego.
Coraz większa cisza zalegała krwawe pole. Milkły jęki i skargi, rozpływając się z ostatniem tchnieniem porażonych na śmierć wojowników.
Lekarze rzymscy, zabrawszy swoich rannych, wrócili do obozu. Jeden tylko z nich, otoczony gromadką służby, błąkał się jeszcze wśród umarłych. Kierował on swe kroki głównie tam, gdzie miecz barbarzyńców ułożył stosy trupów. Może męczy się jaki biedak, usiłując się wydobyć z pod ciężaru, który go przygniatał...
Już się nikt nie męczył...
— Zostawcie mnie samego — odezwał się lekarz i nie czekając na odpowiedź, oddalił się szybko.
Kiedy się cienie jego pomocników zlały z srebrzystą mgłą nocy, stanął, wyciągnął ręce do nieba i zawołał:
— Dlaczego tyle krwi, o Boże dobroci i miłosierdzia, dlaczego tyle bólu, rozpaczy i nienawiści? Z każdej szczypty ziemi sączy się krew człowieka, zamordowanego przez człowieka, każde drzewo widziało zbrodnię, a ona ostrzy ciągle miecze i włócznie, warzy trucizny, skręca postronki, nienasycona. Potrzebaż koniecznie, by się mieszkanie śmiertelnika skąpało we łzach nieszczęścia, owiane przekleństwem słabych, a urągliwym śmiechem mocnych? Potrzebaż tego koniecznie, o Panie!

Pochylił głowę, splótł ręce na łonie i mówił dalej głosem przyciszonym:

  1. W dzisiejszych Górnych Węgrzech, powyżej Pesztu.