Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Podniosła się z kolan, wyciągnęła ręce nad świeżem cmentarzyskiem i wyrzekłszy jeszcze raz: — Niech wam Bóg miłosierdzia da wieczne zapomnienie — wracała wolnym krokiem między żywych.
Jeszcze nie doszła do ognisk przedniej straży, kiedy się z cieniów nocnych wysunęła postać ludzka, zmierzająca szybko w stronę pobojowiska.
— Szukam cię, Mucyo — odezwał się Publiusz — tak się narażasz. I barbarzyńcy zbierają swoich rannych...
— Lękasz się o mnie? — mówiła Mucya. — Już mnie nic nie zatrważa, a najmniej śmierć. Człowiek umiera tak prędko, gdy go ten najpotężniejszy demon ziemi ściśnie dobrze za gardło. Ty wiesz o tem, żołnierzu.
— Wiem, niestety, bo jestem sam narzędziem śmierci — mówił Publiusz — i właśnie dlatego niepokoi mnie twoja odwaga. Temu demonowi trzeba schodzić z drogi.
— Schodzi się z drogi cierpieniu, mocniejszemu od woli człowieka, a jest-że śmierć cierpieniem? Kruszy ona tylko ciało i uwalnia nas od jego pożądań, od źródła wszystkich utrapień i zbrodni. Wyzwolona dusza, nie pragnąc już niczego, wzbija się wysoko do światów innych, lepszych, aby żyć przebaczeniem, miłością.
Publiusz milczał. Wiedział, kto przemawia ustami Mucyi. Jemu się zdawało, iż widok hańby rzymskiej odwróci serce patrycyuszki od „przesądu wschodniego“, a ona nie przestała być chrześcianką. Była nią nawet na polach bitew, bo niosła chętną pomoc zarówno swoim, jak barbarzyńcom.