Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

świadczenie wojenne krępowały rozkazy naczelnego wodza, zmieniające się ciągle. Rzeczą podwładnego słuchać, choćby miał karność życiem przypłacić. Tak uczył swoich żołnierzy, tak czynił sam.
I teraz szedł do Marka Aureliusza po hasło nocne. Zastał go w namiocie w otoczeniu astrologów i wróżbitów, których imperator-filozof zabrał ze sobą z Rzymu.
— Bóg mój żąda za poparcie życzliwe dwóch lwów — mówił słynny prorok paflagoński; Aleksander z Abonuteichos, gładząc długą, białą brodę. — Jeżeli królowie pustyni przepłyną szczęśliwie Dunaj, wówczas pokona król ziemi barbarzyńców na zawsze.
„Król ziemi“ siedział na składanem krześle z głową pochyloną, słuchając zafrasowany wyroczni szarlatana. Wychowaniec stoików, skłonny do zabobonu, jak wszyscy oświeceni jego czasu, szukał w myśli sposobu do zadowolenia boga Aleksandra. Rzeczy bardzo trudnej domagał się Glikon, przystępu bowiem do Dunaju broniły wojska nieprzyjacielskie.
— Możeby twój bóg nie pogardził krwią lwów, przelaną na ołtarzu? — zapytał Marek Aureliusz półgłosem. — Kapłani Apollina ofiarowaliby mu cztery, zamiast dwóch. I dodaliby pięćdziesiąt białych wołów.
Aleksander wzruszył ramionami.
— Nie w mojej mocy odwrócić wolę Glikona — odparł.
Marek Aureliusz milczał.
Po dłuższej przerwie odezwał się znów: