Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Serwiusz wytężył znów wzrok przed siebie, zasłuchany w szum Dunaju.
Był przesądny, jak każdy żołnierz, ocierający, się ciągle o śmierć niespodziewaną.
Fale rzeki toczyły się z głuchym, jednostajnym łoskotem ku południowi, a jemu zdawało się, iż nucą germańską pieśń pogrzebową. To skarżyły się, to pocieszały, mówiły coś, łkały głosem ludzkim.
Serwiusz pił uchem chciwie ten szept tajemniczy ze smutnym na ustach uśmiechem.
Na drugim brzegu Dunaju stał dąb sędziwy, spowity w srebrzyste mgły nocy miesięcznej.
Ktoś wyciągał z pomiędzy konarów świętego drzewa długie, przezroczyste ramiona, jakby chciał Serwiusza do siebie przygarnąć.
On pochylił głowę... nie opierał się... Z rezygnacyą wojownika, gotowego każdej chwili złożyć kości na krwawym łanie, poddawał się przeczuciu.
— Więc tu ma być kres moich dni burzliwych? Oczy moje nie będą oglądały tryumfu młodych ludów, przeznaczonych do objęcia dziedzictwa po Rzymie? Nie moja ręka zatknie orła markomańskiego na Kapitolu? Może dopełni tego dzieła dopiero mój syn, wnuk, prawnuk... Oni są jeszcze tak potężni, mimo niemocy swojej.
Podniósł głowę i odezwał się.
— Herman!
— Wy rozkazaliście, panie — mruknął setnik.
— Zbliż się! — wyrzekł Serwiusz.
— A kiedy się Herman do niego przysunął, mówił:
— Słyszałem głos Radboda... Ty wiesz, co