Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Dunaj nucił mu kołysankę, a gwiazdy przypominały lasy ojczyste. Te same światełka błyszczą równocześnie nad dworcem Radboda, wabiąc ku sobie spojrzenia Tusneldy.
Zostawił małżonkę, szczęśliwą matkę pierworodnego syna, na ziemi wolnej, pod opieką licznej służby. Może ona spoglada w tej chwili w niebo, posyłając ukochanemu towarzyszowi na promieniach miesiąca swojej tęsknoty skargę cichą.
Chciała zwyczajem niewiast germańskich pójść z nim na wojnę, ale ją powstrzymał. Niemowlę nie zniosłoby niewygód dalekiej drogi, a mały Radbod miał kiedyś poprowadzić dalej dzieło, rozpoczęte przez niego. Jest przednim obowiązkiem rodzicielki czuwać nad dziecięciem.
On?! Żołnierska czeka go dola. Na śmierć gwałtowną był zawsze przygotowany. Nie trwożyła go ona, ani dziwiła. Czy dziś, czy jutro, wiedział, że go nie ominie.
Tylko dlaczego nieznany Pan świata zwleka z pogromem Rzymu? Bo zwleka... Serwiusz czuł, że złote orły cesarskie będą jeszcze długo mnogie ludy olśniewały. Nie byliżby jeszcze barbarzyńcy dojrzali do rządów samodzielnych? Może... może...
Dunaj nucił mu kołysankę, a on zasypiał wolno, spokojnie, jak gdyby go jutro czekały pieszczoty kochanki.
— Bywajcie mi zdrowi — szeptał — jeszcze czas nie nadszedł.
Posłał ręką od ust pocałunek ku północy, spojrzał na gwiazdy, na księżyc i zakrył głowę płaszczem.