Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale zatrzymał ich i nawrócił głos rogów. I znów wpadły na Iliryjczyków żywe tarany, tym razem w innych miejscach.
Jak roje dokuczliwych bąków, krążyły oddziały Jazygów naokoło wojska imperatora, zajmując sobą bezustannie łuczników i procowników. Coraz celniejsze były ich strzały.
Na pagórku, z którego Marek Aureliusz kierował bitwą, panowało milczenie. Z powstrzymanym oddechem śledzili prefekci i starsi trybunowie rozwój walki.
Odgadali oni natychmiast plan Serwiusza. Germanin chciał złamać szyk, wyczerpać zapasy strzelców i rozbroić włóczników przed nadejściem szermierzy. Poświęcił jazdę dla piechoty.
Coraz mniejsze gromady konnych niepokoiły Iliryjczyków, ale wracały mimo to uporczywie, nie ustając w robocie.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy się z lewej strony ukazały orły Markomanów, a z prawej smoki Kwadów.
Publiusz pochylił się ku przodowi i wpił się wzrokiem sępa, który spostrzegł groźnego przeciwnika, w dwa olbrzymie, szare węże, zbliżające się linią ukośną, wolno, bez pośpiechu. Czekały one widocznie, aż strzelcy i włócznicy wyrzucą resztę pocisków.
Teraz zagrały rogi, tarcze zadzwoniły o tarcze, miecze o miecze, fala zmieszanych głosów przewaliła się po płaszczyźnie, dwa wieńce kurzu oplotły wojsko imperatora, a potem nie było czas dłuższy nic widać.