Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Z głową pochyloną, cichy, blady, wsłuchiwał się Aureliusz w pieśń śmierci, ucztującej przy dźwiękach oręża. Wychowaniec greckich mędrców zapomniał w tej chwili o wszystkich swoich wątpieniach. Splótłszy ręce na łonie, modlił się gorąco, całą duszą do bogów Rzymu, korząc się nawet przed zabobonem. Wota czynił, ofiary obiecywał.
Z pola bitwy biegł jakiś setnik wprost na stanowisko cesarza. Zatrzymał się przed obliczem pana świata, podniósł gasnące oczy, zachwiał się.
— Wody, boski panie! — szepnął, schwycił się za głowę i runął w proch bez życia.
A „boski pan“ rzucił się na kolana, wyciągnął ręce do nieba i wolał głosem wielkim:
— Jowiszu, ojcze bogów, spojrzyj na moje dłonie! Nie ma na nich ani jednej kropli krwi niewinnej, ani jednego asa, wydartego ubogim! Wysłuchaj mnie i zmiłuj się nad Rzymem, twoją wierną stolicą!
I bił czołem o ziemię i modlił się, jak mąż z gminu.
Prefekci i trybunowie spojrzeli znów po sobie, wzruszywszy ramionami. Tam, w straszliwym uścisku barbarzyńców, ginie podstawa siły rzymskiej, a on, imperator, zawodzi, jak niewiasta.
Od północy zbliżał się nowy, ogromny tuman kurzu. To szedł pieszy lud Serwiusza, by dokończyć krwawego dzieła.
Uderzy on w czoło porwanego szyku, zepchnie Iliryjczyków z zajętego stanowiska, przyprze ich do gór, a potem rozpocznie się rzeź ogólna.
Nie było ani chwili do stracenia. Trybunowie