Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stójcie, tchórze! Wytłuką wąs, jak zające, gdy będziecie uciekali.
Byli legioniści, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, opanowali konie, związali przerwany łańcuch szeregów i rozpoczęli prawidłowy odwrót.
Zewsząd waliły się na nich zastępy rzymskie, groźne liczbą i porządkiem. Z wściekłością fali morskiej, rozgniewanej oporem skalistego brzegu, rzucali się Armeńczycy na jazdę Serwiusza, odrywając od niej cząstkę po cząstce. Gęsto padał żołnierz imperatora pod mieczem germańskim, ale ten miecz błyskał coraz rzadziej.
Już szumiał w pobliżu Dunaj. Serwiusz spojrzał na lśniącą wstęgę, po za którą czerniły się lasy, ostatnia nadzieja pierzchającego barbarzyńcy. Tysiące głów ludzkich i końskich unosiły się nad wodami. Zanurzały się i wychylały... Jedne spychały drugie pod wodę...
Trzeba bronić do ostatniej chwili tego mostu zdradzieckiego... Każda zdobyta minuta ocali dla przyszłej wojny setki ramion...
— Sygar, uważaj! — zawołał Serwiusz, stanąwszy z niedobitkami swojej jazdy na brzegu rzeki.
Byli legioniści walczyli z szałem straceńców. Zeskoczywszy z koni, utworzyli z piersi swoich mur, o który bił bezustannie taran wściekłości rzymskiej. Mur rysował się, pękał, wyłomy mnożyły się, a przez każdy nowy otwór wciskał się nieprzyjaciel, pijany zwycięztwem.
Miecz Serwiusza poruszał się z szybkością błyskawicy, ale wokoło niego robiło się coraz przestronniej. Już bronił osoby wodza jeden tylko Sygar.